Forum Wieluński Zwierzyniec Strona Główna


Wieluński Zwierzyniec
Forum dla przyjaciół i wolontariuszy Przytuliska "Zwierzyniec", wielbicieli zwierząt oraz mieszkańców Wielunia. www.schronisko.wielun.pl
Odpowiedz do tematu
Z życia przedszkolaka....
geba
Zwierzomistrz
Zwierzomistrz

Dołączył: 28 Cze 2005
Posty: 2675
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

..dzisiaj znów mama zaprowadziła mnie do przedszkola, chociaż całą
drogę musiała mnie ciągnąć. Czy ci dorośli naprawdę nie mogą
zrozumieć, że człowiek czasami pragnie odpocząć od tego wrzasku i
ciężkiej harówki. Na przykład wczoraj przez cały dzień robiliśmy
błoto na podwórku, przez co dzisiaj czułem się wykończony. Ba, ale
co to kogo obchodzi. Jak się ma prawie pięć lat to już się jest
poważnym człowiekiem, a starzy traktują mnie ciągle jak dzieciaka.
Jak sikam w majtki to wcale nie znaczy że jestem dziecko! Po prostu
czasami nie zdążę dobiec do kibla. No ale dosyć tych narzekań. Nie
było ostatecznie tak źle, najpierw z młodym Gałązką rzucaliśmy
klockami w dziewczyny. Ten kto trafił w głowę dostawał premię.
Wygrałbym, ale te głupie dziewuchy w ogóle nie znają się na sporcie:
od razu poleciały na skargę do pani. Całe szczęście że zaraz szliśmy
na obiad, bo w tym kącie chybabym z nudów umarł. Po obiedzie pani
pokazała nam alfabet. No kurewsko zajebista sprawa. Można sobie
wszystko zapisać i potem nic nie trzeba pamiętać. W praktyce jednak
okazało się że wcale nie jest to takie genialne.
Pani pokazała nam literę to ją sobie zapisałem, no a skoro zapisałem
to mogłem ją zapomnieć, tyle tylko że jak już zapomniałem to nie
wiedziałem co zapisałem. Popieprzone to wszystko...

Wczoraj mama znów zawiozła mnie w wózku do przedszkola. Dobra by z
niej była baba, tylko ma słabe przyspieszenie pod górke. Młody
Gałązka się chwali, że jego mama jak się spieszy, to wyprzedza nawet
rowerowców. Co tam!. Gruby Artur ma jeszcze gorzej. On już musi chodzić do przedszkola piechotą.
Gruby Artur jest zresztą całkiem głupi. Przez całe dnie nic nie robi, tylko zagląda dziewczynom pod sukienki. Naprawdę nie wiem, co w tym ciekawego. Jak kiedyś zajrzałem cioci Basi to zobaczyłem tylko majtki, a pod nie już nie zaglądałem. Zresztą jak kiedyś wujek Boguś próbował zajrzeć to dostał od cioci po pysku. Tata mówi że jak się ludzie biją to zawsze chodzi o pieniądze. Dziwne miejsce na przechowywanie portfela. No dobra ,muszę kończyć bo idzie pani, żeby zabrać mnie z kąta...

..i znowu siedzę w przedszkolu jak ten palant, a za oknem śliczna
pogoda. Już bym tak nie narzekał, żeby chociaż pani pozwoliła nam na
5 minut wyjść, ale NIE! Na podwórku jest błoto i się utaplamy.
Mnie się do tej pory zdawało że to zaleta. Mieszać błoto mogę
godzinami, chyba politykiem zostanę bo ostatnio słyszałem jak ktoś
mówil że cała ta polityka to niezłe błoto.
Politykiem to bym chciał zostać jeszcze z jednego powodu. Mama
mówiła, że oni cały dzień nic nie robią tylko pierdzą w stołek, a
mają z tego kupę forsy. Jako że ostatnio moje kieszonkowe uległo
nadspodziewanemu zamrożeniu z okazji wylania do kibla mamy perfum
żeby z butelki zrobić psiukawkę, postanowiłem z chłopakami trochę
podreperować swój budżet. Młody Gałązka przyniósł stołek, Gruby
Artur i ja objedliśmy się fasolówy i umówiliśmy się u Grzesia
Klapidupy. Pierdzieliśmy w ten stołek cały dzień, a jedyne cośmy
zarobili, to Gruby Artur w tyłek od swojej mamy bo tak się nadął że
walnął bąka z kleksem. Forsy też żadnej nie dostaliśmy, tylko
Grzesio przez tydzień musiał wietrzyć pokój bo się tam wejść nie
dało. To chyba jednak tylko politycy tak potrafią. My mamy jeszcze
za mało wprawy. Swoją drogą to w tym sejmie musi być niezły smród,
jak tyle polityków w jednym miejscu. Zresztą co jakiś czas słychać
że jest jakaś śmierdząca sprawa i że rozszedł się smród.
Sie chłopaki poświęcają....
No dobra, dość tego leżakowania, trzeba się trochę pobawić...

Życie młodego człowieka jest naprawdę ciężkie. Zawsze można dostać w
tyłek,nawet jak się jest niewinnym. Inna sprawa że trochę winny byłem, ale to był nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Było to tak: tata był w
pracy a mama wyszła gdzieś po zakupy. Przyszedł do mnie młody
Gałązka, Gruby Artur i Maniek zwany Letkim (zupełnie nie wiem
dlaczego). Bawiliśmy się w kuchni w faraona, i mieliśmy zrobić
mumię. Nikt nie chciał się zgłosić więc wybraliśmy na mumię Mańka.
Maniek nie protestował, bo on jeszcze nie bardzo umie mówić.
Owijaliśmy go taśmą samoprzylepną, aż tu nagle, gdy już byliśmy w
połowie Maniek zaczął się drzeć "mamatijakupaja". Mówił to zawsze
wtedy kiedy chciał kupę, no to go zaczęliśmy rozwijać. Tyle że ta
taśma jakoś nie bardzo chciała go puścić. Gałązka wymyślił, że skoro
nie możemy uwolnić go całego to chociaż rozkleimy mu spodnie i
zaniesiemy do kibla żeby zrobił swoje. Tyle, że jak już zdjąłem
Mańkowi gacie to on nagle zaczął. Nie zdążylibyśmy go donieść do
kibla więc wstawiliśmy go do zlewu. Ja złapałem za szklankę i
podstawiłem ją przed niego żeby nie zasikał mamie garnków a Gruby
Artur łapał klocki. No i pech chciał, że jeden mu wypadł i wleciał
wprost do grochówki która stała na kuchni. Próbowaliśmy go wyłowić
sitkiem do herbaty, ale się nie udało, chyba sie rozpuścił. Myślałem
że to będzie najgorsze, ale nie, tata zjadł i nawet się nie
skrzywił. Wkurzył się o co innego: Artur po wszystkim wytarł ręce w
ścierkę. Nie wiedziałem co z nią zrobić więc wrzuciłem ją do kibla i
spuściłem wodę. W tym momencie sedes zamienił się w wulkan. Chciałem
go trochę przetkać, najpierw ręką, potem szczoteczką do zębów mamy,
ale nic nie pomogło. No to nawrzucaliśmy tam papieru żeby nie było
widać ścierki i wróciliśmy do kuchni pełni nadziei że tata i mama
nic nie zauważą. Niestety, cud się nie zdarzył. Następnym razem
zacznę od pochowania mamie i tacie wszystkich pasków do spodni...

Dziś od samego rana postanowiłem być dobrym człowiekiem. Chciałem
zrobić coś dla ludzkości. Jako że najbliższa ludzkość to moja mama i
tata, postanowiłem im zrobić śniadanie. Kroić chleba jeszcze nie
umiem, do patelni nie dosięgam, ale coś jednak zrobić trzeba.
Pogrzebałem w szafkach i znalazłem kisiel malinowy. Nie bardzo
wiedziałem jak się to robi więc poleciałem do młodego Gałązki, bo
ten kujon już się trochę nauczył czytać i mógł przeczytać
instrukcję. Okazało się że wystarczy do kubka wsypać trzy czubate
łyżki cukru i to co jest w torebce, a potem zalać wrzącą wodą. Z
wodą bym sobie poradził, ale przekopałem cały dom i okazało się że
nigdzie nie ma ani jednej czubatej łyżki. Inna sprawa że ja nawet
nie wiem jak taka czubata łyżka wygląda, więc dałem sobie spokój.
Swoją dobroć przeniosłem na obiad.
Chciałem trochę pomóc mamie. Mama powiedziała że na obiad będą ryby
i mogę jej pomagać obtaczać te ryby w mące. Wszystko szło super dopóki nie wrócił z pracy tata. Strasznie się gdzieś spieszył i powiedział że jeść nie będzie.
To po to ja się tak dla tej ludzkości męczę? Ze złości aż mi łzy
napłynęły do oczu i zakręciło mnie w nosie. Tata właśnie podszedł w
swoim nowym garniturze żeby pożegnać się z mamą, a ja w tym momencie kichnąłem: prosto w talerz z mąką! Chyba pobiłem rekord szybkości w zamykaniu się w łazience, bo tato ostatnio to coś nerwowy, a jak się zdenerwuje to bardzo szybko biega.
No cóż, nie opłaca się poświęcać, nikt tego nie ceni...

Chyba muszę zmienić swój stosunek do Grubego Artura. Okazał się
bardzo mądrym człowiekiem. Zaczęło się od tego jak młodemu Gałązce
zaklinowało się piii... w tyłku. Siedział w kiblu z pół godziny i
gdyby mu mama nie pomogła widelcem to chyba by tam siedział do śmierci. No właśnie, teraz już wiem jak wygląda usrana śmierć o której tyle się słyszy od dorosłych. Tak mi się wydaje że to musi być straszna choroba i dużo ludzi na nią zapada. Kiedyś jak mi się udało spinaczem otworzyć taty biurko to nawet widziałem kasetę na której chyba były sfilmowane przypadki tej choroby, bo na okładce były jakieś panie z tak
porozciąganymi otworami w tyłkach, że to co Gałązka zrobił to był
mały pikuś w porównaniu z tym co one musiały przejść. Nawet pamiętam
nazwę łacinską tej choroby, bo była nadrukowana na kasecie: Anale
Perwersjum czy jakoś tak. Co jeszcze zauważyłem na tej kasecie to
to, że tym paniom poodpadały siurki. Jak powiedziałem o tym Gałązce
to się trochę przestraszył, ale kolektywnie sprawdziliśmy czy jemu
to grozi i okazało się że jemu trzyma się dosyć mocno. W każdym
razie mieliśmy go co tydzień kontrolować. To była tajemnica, ale w
jakiś sposób dowiedział się o tym Gruby Artur. Zaczął się z nas
śmiać świnia jedna, i powiedział że dziewczyny bez siurków się
RODZĄ! Zaczęliśmy mu tłumaczyć że jest głupi, bo jakby miały wtedy
sikać, ale potem przypomniałem sobie że i Baśka Smalec i Jolka z
jednym zębem i nawet ta ruda Mariola jak sikają do piaskownicy to
kucają.
Kurde frans, faktycznie z nimi coś jest nie tak. Poszliśmy z młodym
Gałązką do Baśki Smalec i kategorycznie zażądaliśmy żeby pokazała
nam siurka. Faktycznie, zamiast niego miała tylko jakąś szparkę. No
proszę, człowiek całe życie się uczy, a głupi umiera...

Dzis dowiedziałem się o sobie bardzo niemiłej rzeczy. A wszystko
przez Grzesia Klapidupę, Grubego Artura i mojego tatę, ale od
początku. Dziś po obiedzie przyleciał do mnie Grzesio i zaczął mi
opowiadać co mu się przytrafiło. Bawił się z chłopakami w chowanego
i w nagłym przypływie geniuszu schował sie do skrzynki na piasek
przed klatką, wtedy zobaczył przez szparę jak do skrzynki podeszło
trzech panów w dresach, wygodnie sobie na niej usiedli i zaczęli coś
popijać. Grzesio przez nich przesiedział w skrzyni trzy godziny, ale
nie żałuje, bo dowiedział się bardzo ciekawych rzeczy i poznał parę
fajnych przekleństw. Opowiedział mi wszystko i muszę przyznać że
jedna rzecz mnie bardzo zainteresowała. Podobno każda dziewczyna ma
przy sobie kakao tylko nie każdemu daje. Być może Grzesio coś
przekręcił, ale jak się go dopytywałem to przysięgał że tak właśnie
powiedzieli. A faceci byli na pewno bardzo mądrzy bo byli całkiem
łysi, a mama mówi że jak komuś wychodzą włosy to musi być bardzo
mądry. Interesowało mnie to dlatego że strasznie lubię kakao, więc
jakbym je od jakiejś dziewczyny wycyganił to by było fajnie. Tyle że
najwyraźniej te dziewuchy to straszne sknery.
Myślałem, myślałem, aż w końcu wymyśliłem, że spytam o radę Grubego
Artura. On z wszystkich chłopaków najlepiej zna się na kobietach.
Gruby Artur powiedział mi, że jak chcę coś od dziewczyny to muszę
być kurtularny i powiedzieć jej jakiś kontplement. Nie bardzo
wiedziałem co to znaczy więc Arturo wyjaśnił że po prostu trzeba je
prosić i zawsze mówić że coś mają ładne. Nie bardzo mi to pasowało,
ale w końcu Gruby Artur to fachowiec; to on pierwszy odkrył że
dziewczyny nie mają siurków. Pamiętając o wskazówkach przystąpiłem
do działania. Akurat w pobliżu nie było żadnej innej dziewczyny jak
tylko siostra młodego Gałązki. Wprawdzie jest już stara bo kończy
gimnazjum, ale kiedy była młoda to była z niej całkiem niezła laska,
widziałem ją na zdjęciach. Ułożyłem sobie przemowę i podszedłem do
niej. Pamiętając nauki Grubego Artura powiedziałem, że słyszałem że
ma ładne kakao i czy mogłaby mnie poczęstować. No i klops, nie
podzieliła się, franca jedna. Jeszcze mnie tak zwymyślała, że gdybym
to powtórzył to do końca życia nie obejrzałbym dobranocki. No i na
koniec powiedziała że jestem zboczony!
To już mnie trochę ubodło! Jak poszedłem z reklamacjami do Artura,
to on stwierdził że miała rację, przecież kakao jest mdłe, jest na
nim korzuch no i wogóle jest do kitu. Wtedy sobie uświadomiłem że
nie znam nikogo kto lubiłby kakao. No i masz. Faktycznie jestem
zboczony. Słyszałem że to można leczyć, tylko nie wiem gdzie.
Postanowiłem porozmawiać z tatą: w końcu jest lekarzem i powinien
wiedzieć takie rzeczy. Tyle, że jak spytałem go gdzie mogę się
wyleczyć ze zboczenia, to najpierw zrobił oczy wielkie jak cycki
cioci Basi, a potem posadził na stole i zaczął opowiadać jakieś
koszmarne bzdety o pszczółkach i kwiatkach, o tym że jak się ludzie
całują to się kochają i odwrotnie i tym podobne świństwa których aż
się słuchać nie dało.
Doszedłem do wniosku że tata jest bardziej zboczony niż ja, a skoro
on się z tego nie leczy, a wręcz przeciwnie, jeszcze leczy innych,
to i ja nie muszę się martwić. Chociaż, jeśli to dziedziczne, a tata
o tym nie wie to może muszę go uświadomić? Nie wiem, muszę to sobie
jeszcze przemyśleć...

..jak to na wojence ładnie gdy przedszkolak w dziurę wpadnie. Tak
sobie dziś śpiewałem cały dzień bo dzisiaj bawiliśmy się w wojnę.
Zebrała się cała paczka: ja, młody Gałązka, Grzesiu Klapidupa, Gruby
Artur, Letki Maniek i na dokładkę parę dziewczyn. Podzieliliśmy się
sprawiedliwie na dwie drużyny tzn. chłopaki kontra dziewczyny plus
Letki Maniek i przystąpiliśmy do działań zaczepno obronnych. Naszą
kwaterę ulokowaliśmy w garażu Grubego Artura i na początek się
okopaliśmy. Okop nie był głęboki, ale w kucki można było tam się
nieźle bronić. Potem przygotowaliśmy amunicję: Gruby Artur
proponował kamienie, ale doszedłem do wniosku że konwencje
międzynarodowe nie dopuszczają tego typu amunicji do wojen
podwórkowych, więc stanęło na kulkach z błota. Następnie
przygotowaliśmy broń osłonową, czyli wiaderka z suchym piachem i
czekaliśmy na nieprzyjaciela. Nieprzyjaciel jak to nieprzyjaciel zjawił się niespodzianie i wcale nie w przyjacielskich zamiarach ...
Mianowicie przyleciał tata Grubego Artura i zaczął wrzeszczeć że mamy natychmiast zasypać nasz okop, bo on nie będzie mógł wyjechać z
garażu. Nie zdążyliśmy mu wytłumaczyć że wojna wymaga poświęceń bo w biegu ciężko się mówi i można sobie język przyciąć. Całe szczęście
że tata Artura jest trzy razy grubszy niź Artur, więc nas nie dogonił. Tym razem okopaliśmy się w piaskownicy. Na atak nieprzyjaciela nie trzeba było długo czekać, dziewczyny wyskoczyły z wrzaskiem z pobliskich krzaków i zaczęły nas obrzucać grudkami ziemi. Pierwszy atak odparliśmy bez problemów, ale okazało się że nasze kulki błota wyschły i ciężko je rzucać rękami; potrzebowaliśmy jakiejś wyrzutni. Gruby Artur wpadł na pomysł i za chwilę przybiegł z biustonoszem swojej mamy. W tym momencie nasze szanse wzrosły niepomiernie, bo mama Artura ma taki kaliber że można strzelać nawet arbuzami. Oddział Letkiego Mańka doszedł do wniosku że frontalnym atakiem nic nie wskóra i zaczął uciekać się do podstępów. Broniliśmy się dzielnie dopóki do naszych okopów nie
wpadły skarpetki taty Letkiego Mańka. Wtedy wysłaliśmy lampamentariusza w osobie Grzesia Klapidupy żeby podpisać pakt o
zakazie używania broni chemicznej. Przy okazji podpisał też pakt o
zakazie używania broni biologicznej (dziewczyny miały cały słoik
mrówek) jak i atomowej (Baśka Smalec wyciągnęła ze śmietnika
pieluchy swojej młodszej siostry).
Grzesio podpisałby pewnie jeszcze parę paktów bo jako jedyny z nas
umie coś napisać, ale niestety wichry dziejowe w osobie mojej mamy
zadecydowały inaczej tzn. zawołały mnie na obiad. Na wojnie to się
ma apetyt...

..kto by pomyślał że w przedszkolu można się dowiedzieć czegoś
ciekawego!?!
Dziś nasza pani przyprowadziła jakiegoś pana który zaczął nam
opowiadać o nauce. Wprawdzie dużo nie skorzystałem, ale między
jednym a drugim staniem w kącie usłyszałem że nauka ma męczenników.
I to że oni są bardzo sławni i wszyscy o nich mówią z szacunkiem i
za to że się tak męczą dla tej nauki to potem wszyscy są im wdzięczni. Jak tak patrzę na swojego brata to on też jest meczennik, bo tak się codziennie męczy nad lekcjami, ale niedoczekanie jego żebym zaczął o nim mówić z szacunkiem. Podzieliłem się swoimi przemyśleniami z tatą, a on mi wytłumaczył że to nie do końca tak.
Męczennik to taki który cierpi za pokazywanie swojej wiedzy. No to
też mam kandydata. Kiedyś Grzesiu Klapidupa chciał pokazać że już
umie pisać, więc napisał mazakiem na szafie DUPA, męczennikiem
okazał się chwilę potem, bo mazak okazał się niezmywalny. Niestety
znowu coś źle zrozumiałem bo mama omal nie padła na zawał ze śmiechu
jak usłyszała że mówię do taty Grzesia "proszę pana Klapidupy". Okazało
się że męczennikiem można też zostać kiedy poświęca się swoje
zdrowie lub życie dla eksperymentu. No to zaraz przypomniało mi się
jak młody Gałązka poświęcił się dla sprawdzenia czy kotu jest
przyjemnie na karuzeli. Jego poświęcenie się polegało na tym, że
dostał od ojca pasem kiedy ten wszedł do kuchni i zobaczył kota w
mikrofalówce. Ale kot był wniebowzięty bo jeszcze przez jakiś czas
miałczał i skakał z radości jak głupi. W każdym razie eksperyment
się powiódł. Tyle że tata mówi że to też nie wystarczyło żeby zostać męczennikiem. Kurde frans, czy wszystko co ci dorośli robią i mówią musi być takie skomplikowane. Mam nadzieję nie dorosnę zbyt szybko...

Ale numer! W zyciu nie myślałem że w przedszkolu może być tak ciekawie!
Ale po kolei. Dziś jak tylko mama przyciągnęła mnie do przedszkola,
pani ogłosiła że zabiera nas na wycieczkę. I to żeby było jeszcze
straszniej ta wycieczka miała być na wieś do jakiegoś gospodarstwa,
żebyśmy sobie pooglądali jak wyglądają żywe zwierzęta. To już nie
można było iść do zoo?
Tam jest znacznie bezpieczniej bo te zwierzaki stoją w klatkach, a
nie łażą po łące bez żadnego nadzoru. No ale skoro to pani decyzja
to trudno.
Wsiedliśmy do pociągu i po godzinie byliśmy na miejscu. No kto by
się spodziewał że ta wieś jest aż tak daleko za miastem. No ale do
rzeczy. My ustawiliśmy się w parach na łące a pani poleciała
porozmawiać z szefem tego całego bałaganu który nazywał się pan
Rolnik. Na odchodne powiedziała że możemy podejść pooglądać sobie
krówki. Podeszliśmy, i zamarliśmy z przerażenia - tam nie było ani
jednej krowy, same byki, a co gorsza prawie każdy z nas miał na
sobie coś czerwonego. Szybko zaczęliśmy zdejmować wszystkie czerwone
rzeczy: skarpetki, koszulki i tak dalej. W końcu co niektórzy nie
bardzo już mieli co zdjąć, bo okazało się że Baśka Smalec wszystko
ma czerwone, łącznie z majtkami. Był jeszcze jeden problem z Grubym
Arturem, bo jemu było gorąco, a jak jest mu gorąco to ma całą
czerwoną gębę.
Na szczęście Grzesio znalazł jakiś kubełek który założyliśmy
Arturowi na głowę i poczuliśmy się trochę bezpieczniej. Po chwili
wróciła pani i oczywiście zaczęła wrzeszczeć że mamy się ubierać z
powrotem. Po naszych gorących protestach wyszło na jaw, że nie tylko
byki mają rogi, krowy też.
Trochę się uspokoiliśmy, ale dla pewności puściliśmy Kaśkę przodem,
a Grubego Artura nie czyściliśmy zbyt mocno (ten kubełek był po
węglu). Mimo wszystko te krowy tak się dziwnie na nas spod byka
patrzyły. Po tej przygodzie przeszliśmy sobie do mieszkania z
krowami które nazywało się obora. Tam dowiedzieliśmy się mnóstwa
pożytecznych rzeczy: po pierwsze, że krowa nie daje mleka jak się ją
pompuje za ogon, po drugie że to co wtedy ta krowa daje to wcale nie
jest mleko, po trzecie, że tego co ta krowa wtedy daje nie powinno
się pić bo się potem strasznie nieprzyjemnie odbija, i po czwarte że
jak już krowa skończy dawać to coś to trzeba się szybko odsunąć i
nie zaglądać pod ogon bo się będzie, jak Gruby Artur, cały dzień
śmierdziało krowią kupą. Przy okazji dowiedzieliśmy się że świnie
jedzą wszystko, łącznie z moim workiem na kapcie, i że krowy na łące
zostawiają miny poślizgowe (Mariolka nawet na jedną trafiła).
Dowiedzielibyśmy się pewnie znacznie więcej, ale najpierw pani
zabroniła nam szukać gdzie w kurze siedzą jajka, a potem przyleciała
pani Rolnikowa i zaczęła krzyczeć że ją w oborze jakieś demony
atakują. Na szczęście nie były to demony, tylko Letki Maniek wlazł w
bańkę po mleku i krzyczał że nie może się wydostać, a że pani
Rolnikowa nie zna tego narzecza to myślała że to diabeł. Trzeba było
zabrać bańkę z Mańkiem do warsztatu mechanicznego, żeby ją
porozcinali, a my wrociliśmy do przedszkola. Jednak na wsi nie jest
tak strasznie. Nikt nie zginął.

..jak ciężko człowiekowi w wieku przedszkolnym rozwijać swój talent.
Wczoraj naprzykład wymyśliliśmy że założymy zespół. Jeszcze nie
bardzo wiedzieliśmy kto na czym będzie grał, ale to ustali się
później. Największy problem był z nazwą. Za żadne skarby świata nic
nie przychodziło nam do głowy. W końcu Grzesiu Klapidupa stwierdził
że pamiętał jakąś fajną nazwę, ale właśnie uciekła mu z głowy.
Domyśliliśmy się że daleko uciec nie mogła, więc powiesiliśmy
Grzesia za nogi na wieszaku żeby mu wróciła. Niestety natychmiast
zalał go taki tłok uciekniętych wcześniej myśli, że aż poszła mu
krew z nosa. Kiedy już wróciła mu przytomność powiedział że sobie
przypomniał: mieliśmy się nazwać NECROCANIBALISTIC VOMITORIUM *). Nazwa była bardzo fajna, ale okazało się że Grześ przeczytał ją w jakimś komiksie, i że taki zespół już był. No to klapa, wymyślamy coś
innego. Ja wymyśliłem KARTOFEL BOFEL ale chłopaki powiedzieli że to
głupia nazwa. W końcu pomogła nam siostra Gałązki: od tej pory naszą oficjalną nazwą było FAT ARTURUM AND LIGHT MANIECK. Zupełnie nie wiem co to znaczy, bo to po jakiemuś murzyńsku, ale bardzo fajnie brzmi. Potem zaczęliśmy przydzielać sobie instrumenty. Gruby Artur wziął perkusję, ja cymbałki, Gałązka gitarę swojej siostry a Letkiego Mańka daliśmy na wokal, bo jak śpiewał to brzmiało to mniej więcej tak jak te zagraniczne zespoły.
Natychmiast zaczęliśmy nagrywać kasetę demo i pewnie nasza piosenka
pod tytułem "zjedz swojego jeża" stałaby się przebojem, ale
przyleciała sąsiadka i zaczęła opierniczać mamę że u nas jest taki
hałas że jej mąż nie słyszy własnej wiertarki. No to mama zabrała
nam perkusję, magnetofon i jeszcze nas ochrzaniła za pogięte garnki
bo Artur strasznie mocno uderzał. Ciekaw jestem co powie siostra
Gałązki jak zobaczy że została jej tylko jedna struna w gitarze. I
miej tu człowieku talent...

Ale jaja, niech ja skonam! Gruby Artur się zakochał. I to w kim, w
tej rudej Marioli! Muszę przyznać że na początku to mieliśmy z niego
niezłą nabitkę, ale później zaczęliśmy chłopakowi współczuć, chodził
smętny, nie bawił się, nie mieszał z nami błota, no po prostu cień
człowieka (dosyć duży cień zresztą). W końcu postanowiliśmy
chłopakowi pomóc! Najpierw staraliśmy się go uzdrowić: tłumaczyliśmy
jak komu dobremu, że dziewczyny są głupie, nie umieją się bawić a co
gorsza jak się takiej spodobasz to bedziesz się musiał z nią ożenić
i całować, normalnie ohyda. A do tego jeszcze dziewczyny są takie że
chcą mieć dzieci. Ale Artur powiedział że ożenić się może, całować
się nie zamierza, bo to facet rządzi w domu, a do roli rodzica jest
już gotowy. No trudno jego problem. No to zaczęliśmy myśleć co
zrobić żeby Mariola chociaż na niego popatrzyła. A jak na złość to
jej chyba okulary bardzo zmętniały bo patrzyła i rozmawiała ze
wszystkimi, tylko nie z Arturem chociaż to zawsze jego najbardziej
widać. Zamontowaliśmy mu nawet żarówkę na czapce, ale to nic nie
pomogło, Mariola zawsze patrzyła się w inną stronę.
Jak już zawiodły wszystkie sposoby, to poszliśmy po poradę do
starszych. Najpierw siostra młodego Gałązki tłumaczyła nam że jak
chce się poderwać dziewczynę to trzeba być Romanem Tycznym, kupować
kwiatki i chodzić do kina.
Do kina to Artur jeszcze by poszedł, ale kupować kwiatki? Jakby na
klombach mało tego sadzili. A już zmiana nazwiska i imienia zupełnie
nie wchodzi w grę. No cóż, tym razem poszliśmy do dużego Freda żeby
nam coś poradził. On powiedział że po primo trza mieć gadkie, po
sekundo fulkasy, a po tercjo to trza sie myć bo jak spod napleta
jedzie to żadna laska pały nie wymlaska.
Zupełnie nie wiedzieliśmy co to znaczy, ale na wszelki wypadek
umyliśmy Artura bardzo dokładnie. Potem mieliśmy problem z gadką, bo
Artur jakoś dziwnie się przy Marioli zapowietrzał, więc wymyśliliśmy
że weźmiemy Grzesia, zapakujemy do torby i to on będzie mówił a
Gruby Artur tylko ruszał ustami, a w tej torbie niby będą te fulkasy. Potem daliśmy mu swoje kieszonkowe żeby mógł iść do kina i
pomogliśmy zanieść torbę z Grzesiem pod drzwi Marioli. Zadzwoniliśmy
i szybko uciekliśmy. Potem się okazało, że Artur przeżarł całą naszą
kasę na lodach i się od tego rozchorował, a Mariola nie wiedzieć
czemu lata teraz cały czas za Grzesiem Klapidupą i biedny Grzesio
boi się wyjść z domu.
Ach ta miłość to niebezpieczna rzecz...
Zobacz profil autora
Z życia przedszkolaka....
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Odpowiedz do tematu